30 marca 2008

Piwa osiedla - Kaper


kaper -prze; -przy a. -prowie, -prów «właściciel statku lub marynarz, który podczas dawnych wojen morskich z upoważnienia jednej ze stron grabił lub konfiskował okręty nieprzyjaciela»

Piwo "Kaper" znalazłem przypadkiem. O jego pochodzeniu wiadomo niewiele: do produkcji przyznaje się Grupa Żywiec ale nie wiadomo który browar, na stronkach w ogóle nic o tym produkcie nie wspominają, w sieci spotyka się odmianę 20-procentową (sic!) "Heweliusz-Kaper", ja tymczasem raczyłem się piwem jasnym, mocnym o zawartości alkoholu 8,7%.

Kaper nalany do kufla zalśnił bursztynowo i rozsiał wokół kuszący, aromatyczny zapach Piwa Które Naprawdę Chcesz Wypić. Złoty medal za wrażenia węchowe. Potem wypiłem pierwszy łyk i tu już nie było tak fajnie, bo Kaper bez ostrzeżenia zaatakował dużymi zasobami goryczki. Zapach przyjazny i łagodny a tu nagle chlup stężonym chmielem przez gardło. Po chwili znów było fajnie, ale dysonans pozostał.

Wspomnieć należy, że Kaper kosztował 3.50 zł, jest więc produktem kosztującym powyżej średniej. Potwierdza to bardzo ładna puszka (obrazek po lewej ponownie z ), bo w sumie co innego. Piwo w puszce trudno wyróżnić szlachetnym stopem aluminium czy złoconą zawleczką.

Tak czy owak Kaper niniejszym zostaje odnotowany i podąża za Królem Arturem w przeszłość, by zrobić miejsce dla tych piw, które dopiero nadejdą. Solidna czwórka z plusem.

27 marca 2008

Piwa osiedla - Król Artur

- Przecież nazywamy się Browar Belgia, brzmi zagranicznie, czego jeszcze nam brakuje?
- Marki piwa
- No to prędziutko, potrzebny jest na przykład jakiś bohater
- Superman!
- Współczesny bohater...
- Jacek Kurski
- Bohater pozytywny!
- Jason Bourne
- A jakiś bez licencji?
- ...
- ...
- Mam! Piwo zwane będzie... "Król Artur"


Rynek tanich piw nie jest podobny do rynku tanich win, choć grupy docelowe w dużej mierze się pokrywają. Nikt nie nazywa piw "Krew byka", "Góralska uciecha" czy, pardąsik, "Fart porzeczkowy". Skądinąd jednak pośród nijakich "Warek", "Żywców" czy "Lechów" trafia się czasem taki przykładowy "Król Artur". Postać znana, lubiana, marketingowo wyraźnie niedoceniona. No i nie trzeba płacić żadnych tantiem, prawa autorskie wygasły wieki temu. To znaczy wygasłyby, gdyby je wtedy znano. Wydaje się jednak, że nic straconego, bo te współczesne co kilka lat są rozszerzane, co sprawia, że - nomen omen - prawo działa wstecz. Wystarczy trochę poczekać i nie będzie już "Króla Artura Strong".

A byłoby szkoda. Wprawdzie aromat "Króla Artura" był neutralny, nie zachęcał ani nie odstręczał, ale smak wyróżniał się pozytywnie. Smakowało całkiem dobrze od początku do końca.
Mam jednak problem z tym, co o nim napisać więcej, jest tani (poniżej 2 zł za puszkę), dobry i tani. I trudno dostępny, wcześniej go nigdzie nie widziałem tudzież nie zapamiętałem. Pewnie nie wróci, ale wspomnienie pozostawił pozytywne.

Fotkę "Króla Artura Strong" zapożyczyłem ze strony Puszki z Polski i wielu krajów świata.

17 marca 2008

Zbieractwo

Dawno dawno temu, gdy Internet był tylko za granicą i można się było z nim połączyć dzwoniąc np. do Szwecji albo USA, zamawiając oczywiście rozmowę międzynarodową z kilkugodzinnym wyprzedzeniem, jedynie też i pod warunkiem, że udało się przekonać telefonistkę, by łączyła połączenie gdy usłyszy po drugiej stronie piszczenie a nie drugiego człowieka, co nie było łatwe, bo telefonistka miała obowiązek zapowiedzenia rozmówcy, wtedy właśnie oprogramowanie było dobrem rzadkim i trudno dostępnym. Świadomość, że program jest czymś, za co się płaci, a już w szczególności płaci się twórcy a nie handlarzowi na giełdzie komputerowej, miała niespiesznie zawitać w te rejony jakąś dekadę później.

W tamtych czasach wielkość programu przeliczana była na dyskietki. Np. Windows 3.1 zajmował ich dziesięć. Word i Excel (wówczas jeszcze osobno) jakieś drugie tyle. Więc jeśli ktoś miał komputer i świadomość, że dyski twarde czasem się psują, to trzymał na dyskietkach i wersje instalacyjne programów i kopie bezpieczeństwa swoich danych. A jeśli nie miał, to musiał liczyć na znajomych, którzy mieli. Albo na handlarzy, którzy Windowsa i Worda mieli zawsze, ale już rzadsze pozycje niekoniecznie.

Potem pojawiły się nagrywarki CD. Potem pojawiły się i nagrywarki DVD, ale wolumen składowanych danych wzrósł proporcjonalnie, więc nic się nie zmieniło. Za rok będzie Blu-Ray i też się niewiele zmieni. To znaczy nie zmieni zachowanie ludzi trzymających kiedyś kilka pudeł dyskietek i co jakiś czas sprawdzających, które z nich przestały się czytać (dygresja: nośnik o przypadkowym dostępie to dla dyskietki nad wyraz trafna nazwa), co to na swoją pierwszą płytę CD-R skopiowali wszystkie posiadane dyskietki. A potem nagrywali wszystko, co wpadło w ręce, a że akurat wtedy splot okoliczności, tzn. wydajność procesorów, objętość nośników, digitalizacja dystrybucji wideo i początki sieci Peer to Peer - tak więc akurat splot ten zaistniał w tym samym czasie i miejscu, tak więc nagrywało się głównie filmy. A ponieważ płyty CD-R staniały prędziutko z 75 zł do pojedynczej złotóweczki, regały wielu domów szybko zapełniły się setkami pracowicie kopiowanych płyt.

Nośniki DVD-R nie uratowały sytuacji. Niektórzy przekopiowali swoje kolekcje zyskując trochę miejsca na niewielki okres czasu. Inni przytomnie zauważyli, że warte obejrzenia filmy nagrane na CD kilka lat wcześniej, pojawiły się w obiegu z wysoką rozdzielczością i dźwiękiem przestrzennym. A jednocześnie ściągnięcie jednego filmu na domowym (stałym!) łączu internetowym nie trwało tygodnia tylko dwa dni. Potem jedną noc. Teraz dwie godziny. Wkrótce pewnie w ogóle nie trzeba będzie ściągać całości, bo z sieci P2P będzie można oglądać wszystko strumieniowo, dzieląc się z innym zaledwie ułamkiem całości.

O czym to ja. Ach, że starzy ludzie wszystko nagrywają. Patrzą potem na półkę i cieszą się, że całą ulubioną rozrywkę mają pod ręką a i w razie reinstalacji systemu całe potrzebne oprogramowanie czeka. A potem okazuje się, że jak po kilku latach kupują nowy komputer, to całe to zgromadzone oprogramowanie jest już stare a tak w ogóle to szybciej jest ściągnąć aktualne wersje, niż przekopywać płytki w poszukiwaniu starych. I niekoniecznie mowa o piratach, bo opensource starzeje się nawet szybciej.

Takie to refleksje snułem sobie podczas dzisiejszego przesiewania płyt. Do kosza poleciała setka. Zostało jakieś dwadzieścia. Podobne akcje miały już miejsce w przeszłości. Nie raz i nie dwa.

Powiadają, że w roku 2007 ludzkość wyprodukowała jakieś 281 eksabajtów danych. Wychodzi po jakieś 45GB na łebka*. Ciekawe, jaki procent tego został zrzucony na płytkę, odłożony na półkę i poleci do kosza za półtora roku...

Składujecie? Wyrzucacie? Przestaliście? A może nigdy nie zaczęliście?

ad *) jak informują logi domowego routera, rodzinny przydział za cały 2007 przerobiliśmy w samym tylko październiku, youtube latoś obrodził onej jesieni...

12 marca 2008

Namiot (prawie) bezcieniowy

... własnej roboty, biżuteria na drugiej fotce autorstwa Ani. Fotki powiększamy kliknięciem.